dziesięć: początek szaleństwa

                Poniedziałek.
                Wolnym krokiem, nie spiesząc się, noga za nogą szłam na ostatnią lekcję w tym dniu.
                Transmutację tak nawiasem mówiąc.
                Żyć mi się nie chce.
                Tak więc idę sobie, rozmyślając o sensie życia i śmierci i wyższości dżemu morelowego nad truskawkowym, jak najdłużej przeciągając dotarcie na lekcję. Już i tak jestem spóźniona, więc te pięć minut w tą czy w tą nic nie zmieni. Tak szczerze powiedziawszy to nie miałam najmniejszej ochoty się tam pokazywać, ale że wykorzystałam już większość moich wymówek łącznie z zaczytaniem się w podręczniku z transmutacji i Spencerek dostawał już szału jak nie mógł się na mnie po wyżywać – zagroził mi, ze następnym razem, gdy nie pokażę się na lekcji i nie będzie to spowodowane przejściem do lepszego świata to wezwie mojego ojca. Ja dziękuję, nie mam ochoty na rozmowę z jakimkolwiek członkiem mojej rodziny. Chociaż jakby się tak zastanowić, to o spóźnienia prędzej czy później też się zacznie pluć.
                - No chyba oszalałeś ze szczęścia idioto! – Usłyszałam krzyk dochodzący zza załomu korytarza.
                Dziwne. Zazwyczaj wybierałam takie miejsca i drogi, gdzie rzadkością było spotkanie żywej duszy, a tu nie dość że żywa to jeszcze bezlitośnie się drze.
                - No nie? Chciał się wymienić kartami. Dumbledore za Babę Jagę z limitowanej edycji! PO MOIM TRUPIE GNIDO! – Tym razem odezwał się drugi głos, wyraźnie rozbawiony. No i zdecydowanie należał do przedstawiciela płci brzydkiej, nie jak tamten damski pisk.
                Wow. A jednak jeszcze żyją osoby, które jarają się kartami z czekoladowych żab. Myślałam, że ta głupota skończyła się wraz z Drugą Wojną, ale jak widać nie.
                - Gdzie ty masz mózg człowieku? – Denerwowała się dziewczyna, piekląc tak głośno, że pewnie było ją słychać w Wielkiej Sali. – Najpierw kradniecie zmieniacz czasu, a potem razem ze sobą przenosicie też mnie!
                - Ja na twoim miejscu bym się cieszył, że wylądowaliśmy w Hogwarcie, kochanie. – Kolejny męski głos rozbrzmiał po korytarzu, wskazując, że jego właściciel jest znudzony całą tą sytuacją.
                - NIE MÓW DO MNIE KOCHANIE! NAJLEPIEJ W OGÓLE NIC DO MNIE NIE MÓW!
                - Chciałbym poczynić obserwację, że to ty najwięcej tu gadasz.
                Zaciekawiona, przyspieszyłam kroku i wyszłam zza zakrętu.
                Trzy osoby – jak podejrzewałam dwóch chłopaków i dziewczyna, a wnioskując po kolorze szat, Gryfoni – szły w moim kierunku. Rudowłosa dziewczyna, wyraźnie zdenerwowana, wyprzedzała czarnowłosych facetów, którzy wydawali się być raczej rozbawieni tą sytuacją, o kilka kroków. Na pierwszy rzut oka wydali mi się znajomi, ale być może po prostu widziałam ich w Pokoju Wspólnym albo na jakiejś imprezie.
                Dopiero chwilę później, w jednym z Gryfonów rozpoznałam Jamesa. Dziwne. Włóczy się po korytarzach z jakimiś ludźmi, rozmawia o Kartach Czarodziejów. Już wcześniej wiedziałam, że jest nienormalny, a teraz to już jestem tego pewna. Zatrzymałam się zdziwiona i w pierwszej chwili nie uwierzyłam w to, co widzę. Drugiego czarnowłosego chłopaka nie rozpoznawałam, a dziewczyna, która szła za nimi, miała przykrytą twarz włosami. Świetnie.
                Zaniepokoiłam się, gdy minęli mnie bez słowa – Jim nigdy by tak nie zrobił, a na dodatek nie otaksowałby mnie spojrzeniem. Przynajmniej nie było tak nachalne jak wzrok tego drugiego.
                - Ekchem! – Warknęłam, obracając się. – Odbiło ci już doszczętnie?
                Na ich twarzach odbiło się szczere zaskoczenie.
                - Już dawno i kompletnie – stwierdził nieznajomy, podczas gdy mnie coś zaczynało nie pasować. James nie wyglądał jak on. Znaczy wyglądał, ale nie do końca: trochę inny kształt oczu, dłuższy nos i włosy… też jakieś inne.
                - Jim? – Wypaliłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Chłopak chyba-Jim spojrzał na mnie zaskoczony, a dziewczyna z tyłu prychnęła.
                - Co, kolejna z twoich licznych dziewczyn? – Rudowłosa wyłoniła się zza ich pleców i odrzuciła włosy do tyłu. Zamurowało mnie.
                - Proszę cię, mylisz mnie z Łapą – prychnął chyba-Jim.
                - Ja tu stoję!
                Nie słuchałam ich, tylko tępym wzrokiem wpatrywałam się w rudowłosą – wyglądała niemal kropka w kropkę jak ja. Z wyjątkiem oczu. Moje były jasnoniebieskie, a jej koloru wiosennej trawy. Trochę też różniłyśmy się włosami – obie miałyśmy rude, ale zupełnie inaczej ścięte. Ja miałam grzywkę i włosy do łopatek, a ona równo przycięte gdzieś w okolicach pasa. Poza tym można było pomyśleć, że jesteśmy bliźniaczkami – podobna budowa ciała, jasna, niemal eteryczna karnacja i identyczny kształt twarzy. Gdyby nie moje buty na obcasach, to pewnie okazałoby się, że wzrostem się też nie różnimy.
                Najwyraźniej jej towarzysze też to dostrzegli, bo skończyli się kłócić i kręcili głowami raz w jedną stronę, a raz w drugą, patrząc to na mnie, to na nią.
                - Eeee… Lily? – Zapytał jeden z nich, niepewnym tonem.
                - Co? – Obie naraz obróciłyśmy się w jego kierunku, a potem zaraz spojrzałyśmy na siebie.
                Coś mi zaczęło świtać. Lily. Łapa. Gościu podobny do Jamesa. Karty czarodziejów.
                Nie.
                Nie. Nie. NIE!
                - Nieee – jęknęłam głośno, podchodząc do ściany i zaczynając w nią uderzać głową. – Merlinie! Czemu to zawsze przytrafia się mnie! Wszystkie, wszystkie najdziwniejsze rzeczy zawsze dzieją się mnie. – Rzuciłam spojrzenie w ich kierunku i uznałam, że gorzej już być nie może.
                - Wszystko w porządku?
                - CZY WSZYSTKO W PORZĄDKU?! TY MNIE PYTASZ CZY WSZYSTKO W PORZĄDKU?! Nie! NIC NIE JEST W PORZĄDKU! Spóźniłam się na transmutację, Ducharme mnie zamorduje, poinformuje mojego ojca, który mnie przywróci do życia, żeby zamordować jeszcze raz. Nie mam pojęcia co mam zrobić z tym przystojnym, aczkolwiek popieprzonym facetem, a fakt, ze ja jestem jeszcze bardziej popierdolona wcale mi nie pomaga. Na dodatek, jakby było mało, Prorok Codzienny najwyraźniej ma tu kogoś, kto mu przesyła zdjęcia z naszych imprez. James zachowuje się jakbym była małą dziewczynką i znowu dostałam szlaban przez Daniela! A jakby nawet tego było wam za mało, to do tej pory mam kaca moralnego i tego normalnego też. A gdy mam chwilę spokoju to spotykam ludzi, którzy już od dawna powinni wąch… - szybko zatkałam sobie usta, żeby nie dokończyć tej myśli.
                Gdy miałam może siedem lat najciekawszym pomieszczeniem w domu był dla mnie gabinet ojca. To nic osobistego, po prostu nigdy nie pozwalał nam tam wchodzić i pamiętam jak czasem przesiadywałam pod drzwiami godzinami czekając na trochę jego uwagi. Z czasem nauczyłam się, że nie warto.
                Ale tego konkretnego wieczoru było zupełnie inaczej. Tym razem drzwi nie były zamknięte na amen, tylko lekko uchylone, a padająca strużka światła była jak magnes dla małej dziewczynki.
                Nieufnie rozejrzałam się po korytarzu, jakby czekając aż ktoś się pojawi i zabroni mi tam wejść. O dziwo, nie słyszałam żadnych kroków ani głosów, niczego co by świadczyło o obecności kogoś innego. Leciutko stąpając, nadal pozostawałam czujna, jakbym spodziewała się, ze jakaś osoba nagle złapie mnie za ramię i krzyknie: „Buuu!”. Nic takiego się nie stało, więc nieco bardziej pewna siebie weszłam do środka.
                Pomieszczenie było puste, więc wyprostowałam się i oczarowana atmosferą stałam, rozglądając się dookoła. Wysokie, mahoniowe półki, wypełnione książkami, wielkie biurko zawalone papierami i obrotowe krzesło obite skórą. Usiadłam na nim, sama nie wierząc  w swoje szczęście i okręciłam się parę razy. No cóż, może trochę więcej niż parę, bo gdy skończyłam, czułam jak dzisiejsze posiłki podchodzą mi do gardła, a świat przed oczami rozjeżdża się w kolorowych barwach. Posiedziałam tak przez chwilę, żeby uspokoić się, ale zaraz zaciekawiło mnie jasne światło, które wydawało się nie mieć źródła. Jak to dziecko, niewiele myśląc, zeskoczyłam z krzesła i radosnym krokiem udałam się na poszukiwanie tego światła. Szybko mi poszło – wydobywało się zza niedomkniętych drzwi szafki, więc wystarczyło ją otworzyć.
                W środku znajdowała się wielka, kamienna misa, zdobiona w jakieś skomplikowane wzory. W środku znajdował się jasny płyn, z którego wychodziło to światło. Szczerze ucieszona możliwością nowej zabawy, dmuchnęłam w ten płyn. Fale rozchodziły się wolniej niż w wodzie i zniszczyły skomplikowany układ jaśniejszych i ciemniejszych smug pod powierzchnią. Płyn sam w sobie jakby wirował, ale działo się to bardzo wolno. Westchnęłam z zachwytu i z całą odwagą zanurzyłam w nim rączkę.
                Przerażenie poczułam dopiero gdy coś mną szarpnęło i nagle znalazłam się w zupełnie innym miejscu – w oddali widniał zamek, a ja stałam w pobliżu jeziora. Zorientowałam się, że to Hogwart, bo opowiadali mi o nim kuzyni. Obok mnie stała młodsza wersja mojego taty – początkowo się wystraszyłam i zaczęłam nieskładnie mu wszystko tłumaczyć, ale nawet nie zwracał na mnie uwagi. Wpatrywał się w dwóch chłopców, czarnowłosych i w szatach Gryffindoru, którzy dokuczali innemu uczniowi, Ślizgonowi o tłustych włosach i ziemistej cerze. Z jego ust wydobywały się kolorowe bańki, dławił się nimi, dopóki ktoś nie zawołał.
                - ZOSTAWCIE GO!
                Podobnie jak mój ojciec i dwóch czarnowłosych chłopaków rozejrzałam się dookoła – nad jeziorem siedziała ładna, rudowłosa dziewczyna, która teraz wpatrywała się w nas zwężonymi ze wściekłości oczami.
                - Co jest Evans? – Zapytał jeden z czarnowłosych, zmieniając głos, żeby brzmiał bardziej męsko.
                - Zostawcie go. Co on wam zrobił?
                - No wiesz… - odpowiedział jej z namysłem, drapiąc się wolną ręką po karku – to raczej kwestia tego, że on istnieje… jeśli wiesz co mam na myśli…
                Ludzie zgromadzeni dookoła wybuchnęli śmiechem, oprócz chłopca pochylonego nad jakąś wielką księgą.
                - Wydaje ci się, że jesteś bardzo zabawny, tak? – Zapytała zimnym tonem. – A jesteś tylko zarozumiałym, znęcającym się nad słabszymi, szmatławcem, Potter. Zostaw go w spokoju.
                - Zostawię jak się ze mną umówisz, Evans – zareagował szybko Potter. – No… nie daj się prosić… Umów się ze mną, a już nigdy nie podniosę różdżki na biednego Smarka.
                Pochłonięta tą wymianą zdań nie zauważyłam Ślizgona, nazwanego Smarkiem, który zaczynał się czołgać w kierunku swojej różdżki.
                - Nie umówiłabym się z tobą nawet wtedy, gdybym musiała wybierać między tobą a wielkim pająkiem!
                - Nie masz szczęścia Rogaczu – odezwał się Gryfon, który do tej pory stał i nie brał udziału w rozmowie. Dostrzegł w ostatniej chwili Smarka sięgającego po różdżkę. – OJ! – Nie zdążył, bo błysnęło światło.
                Nie dowiedziałam się co było dalej, bo poczułam rękę na swoim ramieniu i ktoś mnie wyciągnął z tej misy. Jakkolwiek to głupio nie brzmi.
                Cała roztrzęsiona po tym co widziałam, spojrzałam w oczy swojego ojca który stał naprzeciwko mnie z surową miną. Takie same miała ta dziewczyna, Evans. Odruchowo cofnęłam się o krok, trochę przestraszona.
                - Co widziałaś? – Zapytał spokojnie, ale z taką przyganą w głosie i hamowaną złością. Szybko powiedziałam mu, co widziałam, chaotycznie i robiąc przerwy na złapanie oddechu. Nie sądzę, żeby komukolwiek podobało się przyłapanie na gorącym uczynku w miejscu, w którym nie powinno się przebywać i robiąc rzecz, która już absolutnie jest zabroniona. Nie do końca pamiętam co ja sobie wtedy wyobrażałam, ale kara była w moim umyśle dość straszliwa. Dlatego lekko mnie zaskoczyło, gdy ojciec powiedział mi, że mam wracać spać i zapomnieć o tym co widziałam.
                No i zapomniałam.
                Aż do teraz.

                - Ja pierdole. Kiedy napisałaś poważna sprawa, raczej myślałem, że nie wiesz jaką fryzurę masz sobie zrobić – mruknął James na tyle głośno, że wszyscy go usłyszeli. Mój James. W sensie mój brat. Merlinie, to będzie trudne.
                - Dzięki. Nie jestem Courtney. – Warknęłam, a zaraz spod okna rozległ się głos oburzonej brunetki.
                - Tobie też dzięki! – Odpowiedziała zgryźliwie. – Niech żyje solidarność jajników!
                Trwała Wielka Debata. Całym elitowym składem zastanawialiśmy się co zrobić z tą sytuacją, kiedy mamy trójkę przybyszy z przeszłości i nie wiemy co z tym zrobić. Kręciliśmy się w kółko, bo nie wszyscy do końca pojęli co jest grane. W to mi graj, przepadła mi transmutacja. Najwyraźniej świat nie chce doświadczać kolejnej kłótni między mną a Spencerkiem więc zapobiega naszym spotkaniom.
                Taak, wmawiaj sobie to Lily.
                - Dobra, bo my też czegoś tu nie rozumiemy. Po pierwsze o co wam wszystkim chodzi. – Zaczął Syriusz, wstając z biurka, na którym dotychczas siedząc. – Po drugie, dlaczego wszyscy tu siedzimy jak banda osaczonych Ślizgonów. I po trzecie, dlaczego ja cię wcześniej nie widziałem? – Zwrócił się konkretnie do Courtney, taksując ją wzrokiem i zmieniając głos na bardziej pociągający.
                - Ja nie mogę – zirytowałam się. Cała ta sytuacja wyzwoliła we mnie nowe pokłady złośliwości i irytacji. – Siedzimy tutaj właściwie tylko my, bo was tu być nie powinno. A siedzimy tu, bo nie wiemy co mamy z wami zrobić, skoro już tu jesteście. Nie wiem jak genialnym trzeba być, żeby machnąć się w którą stronę kręci się zmieniacz czasu – wywróciłam oczami. – To tylko w tej rodzinie.
                - W jakiej rodzinie? – Zainteresował się James. Senior, żeby nie było.
                Spojrzałam na niego jak na idiotę, ale zaraz się zreflektowałam, że przecież oni nic nie wiedzą. Zaczęłam się zastanawiać co bym mogła odpowiedzieć, ale uprzedził mnie Daniel.
                - No wasza, nie? Potterowie. – Machnął rękami, jakby próbował objąć nas wszystkich: mnie, Ala, Jima, Jamesa i Lily. Tak nawiasem muszę popracować nad wypracowaniem ksywek.
                - Daniel – syknął Albus. Odruchowo obróciłam się, żeby na niego spojrzeć, ale gdy tylko zobaczyłam Scorpiusa stojącego obok, szybko odwróciłam głowę.
                - O co ci chodzi? – Odwarknął do niego Daniel. Najwyraźniej nie zrozumiał aluzji i ciągnął dalej. – Jacy dziadkowie takie wnuki, co?
                Stojąca obok niego Delia zrobiła to, na co mieliśmy wszyscy ochotę. Uderzyła go z łokcia pod żebra, nie szczędząc sił. Ślizgon jęknął głośno i spojrzał na nią z wyrzutem.
                - Okej. O co tutaj chodzi? Dlaczego ona wygląda tak jak ja? – Lily pokazała na mnie. – No i dlaczego pomyliła sobie jego z nim? Chociaż w sumie, nie. To dość widoczne – patrzyła raz na Jamesa a raz na Jamesa. I weź tu ogarnij. Nagle zrobiła minę jakby wszystko zrozumiała – Czekaj. Dziadkowie, wnuki. Mówiliście, że jesteśmy w przyszłości… Nie. Nie, nie, nie ma mowy! – Spojrzała na mnie z nadzieją. – Powiedz, że to nieprawda.
                Wzruszyłam ramionami i uniosłam ręce.
                - Jedyne o czym marzę to przestać się przyznawać do tej rodziny, ale niestety za dużo osób o tym wie.
                - Ha! – James senior zaczął się śmiać. Szturchnął ją lekko w ramię. – Teraz to ja mogę powiedzieć z pełną świadomością… A NIE MÓWIŁEM, ŻE MNIE KOCHASZ?!
                - Zamknij się jełopie, bo jak ci zaraz przywalę to żadnych dzieci ani tym bardziej wnuków, mieć nie będziesz, jasne? – Warknęła na niego, patrząc morderczym wzrokiem. – Już nawet nie mówiąc o tym, że ze mną, bo to kompletnie nie możliwe.
                - Tak się składa, że nasze wnuki stoją przed nami – uśmiechnął się szeroko.
                - A kto powiedział, że to są nasze wnuki?
                - A widzisz tą tam? – Wskazał na mnie. Wszyscy z zainteresowaniem przypatrywaliśmy się tej sprzeczce.
                - Czuję się uprzedmiotowiona, jakby ktoś mnie zapytał – mruknęłam.
                Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, do czego chyba powinnam zacząć się przyzwyczajać. W takim wypadku po prostu wyłączyłam się z rozmowy – niech oni się kłócą i dochodzą prawdy, może ktoś wreszcie uświadomi tych kretynów o co tu chodzi.

                Pomimo, że korytarz powinien świecić pustkami, ponieważ trwały lekcje, usłyszeliśmy jakieś głosy, gdy szliśmy korytarzem. Właściwie to ledwie wyszliśmy z Pokoju Życzeń, wystarczył tylko jeden korytarz, żeby ktoś nas znalazł.
                To zdecydowanie nie jest mój dzień.
                Myśl okazała się trafna, kiedy byliśmy na tyle blisko, żeby rozróżnić poszczególne głosy.
                - TO JUŻ KOLEJNY RAZ, KIEDY NIE POJAWIA SIĘ NA ZAJĘCIACH! TO KOMPLETNY BRAK SZACUNKU DO PRZEDMIOTU I NAUCZYCIELA! NIE ŻYCZĘ SOBIE TAKIEGO ZACHOWANIA NA MOICH LEKCJACH!
                - Profesorze Ducharme, proszę się uspokoić…
                - Ile lekcji Lily opuściła w tym miesiącu?
                - WSZYSTKIE!
                James spojrzał na mnie z niedowierzaniem i naganą jednocześnie. „Wszystkie?” wyartykułował bezgłośnie. Wzruszyłam tylko ramionami – odezwał się. Wcale nie jest lepszy ode mnie.
                - Ależ to nie możliwe, żeby opuściła wszystkie.
                - Pani dyrektor, z całym szacunkiem, ale to ja uzupełniam dziennik. I dokładnie wiem, na których zajęciach nie było panny Potter, a na których była.
                - Profesorze, po prostu uważam, że z powodu paru nieobecności nie trzeba niepokoić Harrego.
                - A ja uważam…

                Ducharme nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ wraz z moim ojcem i dyrektorką wyszli zza rogu i zobaczyli nas. Wszystkich. Włącznie z naszymi ‘przybyszami z przeszłości’.

Szukaj na tym blogu