sześć: część prawdy


                Przebudziłam się nagle, z nieprzyjemnym przeczuciem, że jestem obserwowana. Usiadłam. Obok mnie cicho pochrapywała Abby; delikatnie, tak, żeby jej nie obudzić, wyślizgnęłam się spod kołdry i bosymi stopami stanęłam na zimnych panelach.
                Wczoraj wieczorem, gdy James wypowiedział na głos to, przed czym broniłam się już pięć miesięcy, wszystko wróciło z otchłani mojej podświadomości. Stopniowe wypieranie i budowanie muru, który w zderzeniu z prawdą rozsypał się w proch, nie dało żadnych efektów. Najwyraźniej muszę się z tym pogodzić, że to już zostanie częścią mnie. Uświadomiłam sobie to w dość brutalny sposób, ale lepiej, że w ogóle to do mnie doszło, niż gdyby miało się tak nie stać.
                Po wybiegnięciu z domu i złapaniu Błędnego Rycerza, pierwszą osobą, która przyszła mi na myśl była Abby. Marcus odpadał, ponieważ jego rodzice znali moich, więc ci od razu by wiedzieli gdzie jestem, a reszta, bo była resztą. A to już chyba mówi samo za siebie.
                Abby nawet o nic nie zapytała, kiedy zobaczyła mnie w niebieskiej sukience, na wysokich obcasach i całkowicie zniszczonym makijażem. Po prostu na poczekaniu wymyśliła jakąś bajeczkę dla rodziców, zaprowadziła mnie do łazienki i kazała ogarnąć. Gdy wyszłam, ubrana w jej piżamę, czekała na mnie z gorącą herbatą i kanapkami. Nie zadała żadnego pytania, gdy siedziałyśmy oglądając łzawe mugolskie filmy, ani gdy leżałyśmy obok siebie – choć nie rozmawiałyśmy, wiedziałyśmy, że obie nie śpimy.
                Westchnęłam i rozejrzałam się dookoła. Nie, nikt mnie nie obserwował; zaczynam popadać w paranoję. Jeszcze trochę, a pewnie skończy się to dla mnie psychiatrykiem. Albo gorzej.
                - Która jest godzina? – Mruknęła Abigail z głową w poduszce.
                - Dochodzi jedenasta.
                - Na Merlina, toć to jeszcze blady świt! Oszalałaś ze szczęścia kobieto? – W akcie buntu przykryła sobie twarz poduszką.
                - Jeszcze nie – odpowiedziałam cicho, podchodząc do okna. – Jutro Boże Narodzenie.
                Na moje słowa podniosła głowę do góry.
                - Chwila, chwila. Mówiłaś, że która jest godzina?
                - Jedenasta.
                - Merlinie. Morgano. Roweno. Dumbledorze. Zabijcie mnie. – Poderwała się z łóżka, wbiegła do łazienki i zaraz wybiegła kompletnie ubrana. W dwóch różnych skarpetkach, bluzce tył na przód i rozczochranymi włosami, ale najwyraźniej tak właśnie chciała wyjść z domu. W olimpijskim tempie zbiegła po schodach, nie zważając na mnie. Zdezorientowana podążałam za nią dopóki nie zaczęła ubierać butów.
                - Ekchem… Byłabym wdzięczna za jakieś wyjaśnienia.
                - Mama prosiła mnie, żebym koło jedenastej wstąpiła do Ministerstwa, bo ma do przekazania jakieś papiery do Munga, a sama nie da rady się wyrwać. Chcieli mieć to jeszcze przed świętami. – Zapinając kozaki, wytłumaczyła mi w końcu o co chodzi.
                - Wiesz, że nie powinnaś nawet dotykać tych dokumentów? W świetle prawa…
                - I co? Nakapujesz na mnie? – Warknęła, rzucając mi krzywe spojrzenie.
                - Nie, jeśli na mnie poczekasz – szeroko się uśmiechnęłam i zaczęłam wbiegać po schodach. – Nie masz gdzieś jakieś dużej bluzy z kapturem? – Odwróciłam się na ostatnim stopniu.

                - Co ty wyprawiasz?
                - Ja? Ja jestem tu incognito. – Wzruszyłam ramionami, zdmuchując włosy, które opadły mi na czoło pod kapturem. – Wolałabym, żeby pewne osoby mnie nie zobaczyły, a jak już zobaczą to nie rozpoznały, a jak już rozpoznają to nie zaczęły…
                - Zrozumiałam. Co prawda wywnioskowałam z tego tylko tyle, że zrobiłaś coś złego, a teraz chcą cię za to zamordować.
                - Prawie… To idziemy?
                W widzie panował ścisk – czułam się jak sardynka w puszce. Ciekawe dlaczego bywam tu jak najrzadziej się da?
                - Przypomnij mi, ile jeszcze musimy tu stać? – Moment załamania przyszedł już na drugim poziomie. Nie zdążyła odpowiedzieć, bo tłum ruszył, gdy drzwi się otworzyły i wypchnął nas na korytarz.
                - Zamierzam przytyć sto kilo, będę nie do pokonania! – Wrzasnęła Abby, wyładowując swoją frustrację. Warczała i prychała patrząc jak winda odjeżdża bez nas. – Nienawidzę życia.
                Z westchnięciem obróciłam się i powoli ruszyłam w stronę schodów. Tak będzie szybciej, bo nikt już ich nie używa od paru dobrych stuleci.
                - Wyglądasz jak dres. Przystrzyż się na łyso, zamów łańcuchy i zacznij opowiadać jak straszne jest życie. Albo wyrób siedemset godzin na siłowni i skończ jako strongman. – Mruczała pod nosem.
                Nie zwracałam na nią uwagi, jak zwykle zresztą na większość ludzi, bo zza rogu usłyszałam jakieś glosy. Dwa konkretnie, męskie i zbliżały się do nas.
                - Jeśli do wieczora jej nie znajdziecie, to będę wywalać każdego aurora, jakiego zobaczę, a zacznę od ciebie.
                Zza zakrętu wyszedł mój ojciec z jakimś facetem ze skrzywioną miną.
                - Czy to moja wina, że nie potrafisz upilnować sobie córeczki?
                - Nie pozwala… - rzucił spojrzenie do przodu i zobaczył naszą zastygniętą w przerażeniu dwójkę. – Lily?
                Błyskawicznie zasłoniłam twarz włosami, zrobiłam krok do tyłu i wykonałam odwrót taktyczny. Posypało się koło windy, bo jak na złość żadna nie nadjeżdżała. Huh, trzeba zmienić taktykę.
                Rozejrzałam się dookoła. Prawo – jacyś ludzie zbliżający się niebezpiecznie w moim kierunku, pogrążeni w rozmowie, lewa strona była czysta. Ruszyłam w tamtym kierunku i po paru minutach trafiłam na podejrzanie wyglądające drzwi. Chwila namysłu i po stwierdzeniu, że już i tak mało co może mnie uratować, otworzyłam je i weszłam do środka. Ciemno tam było jak wiadomo gdzie i u kogo, więc wyciągnęłam różdżkę, żeby sobie poświecić – moim oczom ukazał się korytarz.
                Za drzwiami usłyszałam jakiś ruch, więc niewiele się zastanawiając ruszyłam tym przejściem, gasząc na wszelki wypadek różdżkę. Z trudem powstrzymałam się od krzyku, gdy zobaczyłam pająka. Całe to pomieszczenie było pełne pajęczyn i kurzu, pewnie nie sprzątali tu od stuleci. W normalnych warunkach, kiedy nie byłabym przyparta do muru, to bym tu nawet nie weszła.
                - Pewnie jej tu nawet nie ma, a każą nam się przeciskać przez jakieś zapchlone korytarze. Kurwa, rzućcie wszystko i lećcie szukać pierdolonej córeczki Ministra. Gówniara nie potrafi siedzieć na dupie i musi zachowywać się niepoważnie.
                Odwróciłam się i wyciągnęłam różdżkę przed siebie.
                - Wyluzuj Patrick. Jak ją znajdziemy, to pokażemy jej, że nie wolno uciekać. I mówiąc pokażemy mam na myśli użycie ciężkiego sprzętu.
                - Cruciatusa?
                Oj, nie jest dobrze. Powoli wypuściłam powietrze dla uspokojenia i wycelowałam różdżkę w sufit. Krótko machnęłam i strop się zawalił z głośnym hukiem. Echa przekleństw doszły do mnie, gdy biegłam do końca tego dziwnego tunelu. Ciekawe po co ktoś wybudował coś takiego na samym środku Ministerstwa.
                Gdy wreszcie korytarz się skończył, wyszłam z niego w małej wnęce w atrium. Byłam cała skurzona, moje włosy zlepiły się w strąki i zaczął mnie męczyć kaszel. Prawie wykaszlałam sobie płuca, zanim cały ten śmietnik wyleciał ze mnie.
                Rozejrzałam się. Tajemnicze przejście kończyło się w ścianie po prawej stronie, prostopadłej do ściany z kominkami. A jeden z nich był moim celem. Problem tkwił w tym, że drogę odcinali mi Aurorzy. A dwójka z nich najwyraźniej mnie dostrzegła i właśnie ruszyli w moją stronę.
                Cholera, następnym razem zrobię mapę tego budynku.
                Szybko skręciłam w prawo i zeszłam na dół schodami. Potem prosto i wylądowałam w miejscu, którego wcześniej nie widziałam – w tymczasowych celach dla wyjątkowo groźnych przestępców, którzy czekali na przesłuchanie. Bądź na wyrok. Aktualnie były puste - a słysząc odgłosy pogoni, złapałam klucze, wpadłam do jednej z nich i zamknęłam się od środka.
                No. Ten wyścig, zaczynał mnie męczyć.
                Obrzuciłam wzrokiem celę – prosta prycza, prowizoryczny kibel i coś co od biedy można nazwać stolikiem – prosta deska przybita do ściany. Z braku innych pomysłów, skuliłam się między ubikacją a pryczą.
                - Tutaj to już by się chyba nie zapędziła, prawda?
                - Ta gówniara zawaliła na mnie i Patricka sufit! Jest zdolna do wszystkiego!
                - Przestań przeżywać i popatrz tutaj.
                Sama, mimo woli, rzuciłam okiem i dostrzegłam na podłodze przed kratami klucze. I czyjąś różdżkę. Jakiś idiota zgubił różdżkę na środku korytarza.
                Chwila…
                To moja.
                O w mordę.

                A więc, reasumując.
                Siedzę zamknięta w celi, z mojej własnej głupoty upuściłam klucze, gdy spieszyłam się do zamknięcia drzwi. Na dodatek, mniej więcej w tym samym czasie, wypadła mi różdżka. Obie te rzeczy zarekwirowali Aurorzy, kiedy tu byli, ale ich głęboki, postępujący debilizm nie pozwolił myśli przedostać się do mózgu i nie sprawdzili dokładnie celi, tylko pobieżnie tu spojrzeli. Moja budowa ciała pozwoliła mi się schować i nie jestem pewna czy mam się cieszyć, że mnie nie znaleźli i nie postanowili przećwiczyć na mnie zaklęć niewybaczalnych, czy też żałować, bo siedzę tu już od godziny i żadnego ratunku nie widać.
                Nadal mam nadzieję, że Abby zorientuje się, że warto byłoby mnie poszukać. I że zrobi to zanim umrę z głodu, samotności lub się zestarzeję.
                O mamo, co mi do tej mojej głupiej łepetyny przyszło?! Żeby chować się w celi?! Walnęłam głową o ścianę. A potem jeszcze raz, żeby poprawić. Może w końcu coś tam do środka wejdzie i zmądrzeję trochę. Troszeczkę.
                - Godryku, za co? – Jęknęłam na głos.
                Nic mi to nie dało, żaden ratunek nie nadciągał. A na dodatek, pewnie będę miała siniaka na czole, po tym waleniu głową w ścianę.
                - Ciekawe co ja takiego złego w poprzednim życiu zrobiłam, że trafiłam do celi.
                - Gadanie do siebie to pierwsza oznaka choroby psychicznej.
                Spojrzałam w stronę drzwi i poczułam nagły przypływ nadziei, że w końcu się stąd wyrwę.
                - O Merlinie, nawet nie wiesz jak ja się cieszę, że cię widzę! – Na widok Scorpiusa nonszalancko opierającego się o ścianę i wymachującego kluczami, poczułam wdzięczność do wszelakich sił natury, które mnie wysłuchały.
                - Merlin to za dużo, święty całkowicie mi wystarczy. – Uśmiechał się szeroko, rozbawiony całą tą sytuacją. – Coś ty zrobiła, że za kratkami wylądowałaś?
                - Długa historia – warknęłam, - a jeśli zaraz mnie stąd nie wypuścisz, to przysięgam na wszystko, że twoje dalsze życie będzie przypominało dziewiąty krąg piekła!
                - A co ja za to będę miał? – Wzruszył ramionami nie zwracając uwagi na moją groźbę.
                - Jedyną w swoim życiu okazję, żeby wybawić mnie z opresji – mruknęłam, uśmiechając się pod nosem.
                - Ty chcesz stąd wyjść czy nie chcesz?
                - Czemu pytasz, to chyba oczywiste.
                - Bo wyglądasz jakbyś nie chciała.
                Zirytowanym ruchem zdmuchnęłam niesforne kosmyki z czoła. Odwróciwszy się, przeszłam przez mikroskopijne pomieszczenie i usiadłam na pryczy.
                - Jeśli masz zamiar prowadzić ze mną tą bezsensowną dyskusję, to ja dziękuję, zostaję tutaj. Całkiem tu przyjemnie, wiesz? A przynajmniej było, dopóki tu nie przyszedłeś i nie zacząłeś pierdolić bez sensu – obrażona, założyłam ręce na piersi. Może w końcu mnie stąd wypuści, bo zaczyna mnie męczyć siedzenie na tej twardej pryczy.
                - Dobra. – Wzruszył rękami i ze złośliwym uśmieszkiem oddalił się w lewo.
                Chwila, chwila… Z jednej strony mi to pasowało, ale nadal znajdowałam się nie po tej stronie krat co trzeba.
                - CZEKAJ! Żartowałam!
                Odpowiedziała mi cisza. Nie jest dobrze.
                - Huh. Czyli zostawiłeś mnie tutaj na resztę mojego żałosnego życia… Zgniję i pewnie wszyscy o mnie zapomną. – Ciągnęłam z westchnieniem. – A jestem jeszcze taka młoda…
                - Zdaje się mówiłaś coś o bezsensownym pierdoleniu.
                - Być może. Kobieta zmienną jest – wywróciłam oczami. – Wypuścisz mnie stąd czy nie?

                - Nie widziałeś przypadkiem mojej różdżki? – Zapytałam, gdy szliśmy razem do atrium. – I skąd wiedziałeś, że jestem w starych celach?
                - Nie, nie widziałem. I wiem, bo spotkałem tego małego blond krasnala, któremu nie pozwolili tu wejść.
                - Ciesz się, że nie słyszała jak to mówisz.
                - Słyszała – usłyszeliśmy głos zza naszych pleców. – Ale to teraz nie ważne. Lily, nie chcę cię martwić, ale nie wyjdziesz stąd niezauważona. – Abby wepchnęła się między nas i spojrzała na mnie poważnie.
                Nie uwierzyłam jej, dopóki sama nie zobaczyłam tego tłumu zebranego w atrium. Jakby Aurorzy nie mieli ciekawszych zajęć, tylko pilnowanie wyjść z Ministerstwa.
                - Nie ma takiego miejsca na ziemi, do którego człowiek może uciec przed samym sobą – szepnęła do mnie Abigail.
                - Już kiedyś ktoś mi powiedział, że uciekanie nic nie zmieni  - odpowiedziałam w zamyśleniu.
                - I co zrobiłaś? – Zapytał Scorpius.
                - Uciekłam.
                Z westchnieniem spojrzałam na stojącego na środku pomieszczenia mojego ojca, który rozmawiał z szefem Biura Aurorów. Wyglądał jakby zaraz miał mu urwać głowę. W zasadzie oboje mieli takie miny, pytanie tylko, który zdąży pierwszy.
                - Nienawidzę was – mruknęłam do nich i nie czekając na odpowiedź, odważnie ruszyłam do przodu. W połowie drogi odwróciłam się jeszcze, ale zanim zdołałam coś powiedzieć, Abby niecierpliwym gestem ręki pogoniła mnie do przodu. Wredny małpiszon.

                Kiedy w naszym życiu zdarza się jakiś wypadek, śmierć kogoś bliskiego, to razem z tą osobą umiera też część nas. To nie tak, że świat się wtedy kurczy, tylko po prostu powstaje w nim dziura, która boleśnie daje o sobie znać – rana, którą zaleczy czas, ale która pozostawia po sobie bliznę.
                Gdy komuś przydarzy się to, co przydarzyło się mnie – wtedy nie istnieje pojęcie straty. Gwałt jest czymś, co można określić mianem narośli w naszym świecie. Choćby nie wiem jak chciałoby się tego pozbyć, to i tak się to nie uda. To zostaje – z czasem trochę się zmniejsza, ale nadal jest i ciągle przypomina o tych wydarzeniach.
                Wiele bym dała, żeby zapomnieć. Czasem nawet wydaje mi się to być możliwe, ale potem dzieją się takie sceny jak ostatnio i znów zaczynam wątpić.
                Siedzę sobie właśnie na łóżku w pokoju i czytam jakąś książkę, która pierwsza wpadła mi w ręce, a na dole moi rodzice dość głośno i gwałtownie dyskutują na mój temat. Naprawdę byłabym im niewyobrażalnie wdzięczna, gdyby postanowili rozmawiać nieco ciszej, tak, żeby ludzie z drugiego końca Doliny Godryka ich nie słyszeli. Ciekawa jestem tylko, kiedy do cholery zrozumieją, że już nie chodzi mi o to, co się stało, tylko o to jak oni się zachowają?
                Nagle drzwi do pokoju otworzyły się – do mojego królestwa, bezceremonialnie, wpakował się James i nic nie robiąc sobie z mojej miny, rzucił się obok mnie na łóżko.
                - Nie za wygodnie ci przypadkiem? – Zapytałam po chwili ciszy, w trakcie której nadal próbowałam zrozumieć co on tu robi.
                - Nieszczególnie.
                - I jesteś w pełni świadom faktu, że zaraz rzucę na ciebie upiorogacka?
                - Nie.
                - No cóż, jak to mówią, mniejsza świadomość, mniejszy ból – wzruszyłam ramionami, wracając do lektury. James spojrzał na mnie krzywo, ale nic nie powiedział, tylko ułożył się wygodnie. – Wszystko wskazuje na to, że będzie trzeba wyparzyć pościel – mruknęłam do siebie z lekkim uśmiechem. Najwyraźniej to usłyszał, bo uderzył mnie w bok.
                Przez chwilę panowała cisza – ja próbowałam dalej czytać, a mój brat próbował mi to utrudnić. Podniesione głosy z parteru w końcu się uspokajały, a z czasem ucichły. Wkrótce usłyszeliśmy kroki na schodach i zaraz potem do pokoju weszli moi rodzice.
                Upadek obyczajów po prostu. Czy nikt już nie puka?
                - Oho! Pluton egzekucyjny – szepnął do mnie Jim, najwyraźniej próbując mnie rozśmieszyć. Wywróciłam oczami, ale tego nie skomentowałam.
                - Lily! – Moja matka niemal rzuciła się na mnie, za co miałam ochotę ją natychmiast zamordować. Powstrzymałam się od tego i tylko malowniczo się skrzywiłam, odpychając ją od siebie. – Nigdy więcej czegoś takiego nie rób, dobrze?
                - Lepiej byś na tym wyszła zmuszając ją do Przysięgi Wieczystej – Warknął James, siadając obok mnie. Niezauważalnym ruchem cofnęłam się trochę do tyłu, tak, że był przede mną, bardziej odsłonięty.
                - James, mógłbyś wyjść? – Zapytała łagodnie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Harry stał obok mojego łóżka i też uważnie mnie obserwował.
                Jim, nie słysząc słowa sprzeciwu z mojej strony, zaczął się podnosić. Jednym szybkim ruchem złapałam go za ramię i ściągnęłam na dół.
                - Wszystko wskazuje na to, że nie mogę.
                Ginny odchrząknęła, nie dając zbić się z pantałyku. I pewnie nie chcąc sprawić, żebym zaczęła czuć się niekomfortowo, nawet tego nie skomentowała.
                - No cóż… Możemy porozmawiać, Lily?
                - A co właśnie robimy? – Odpowiedziałam cicho wbijając wzrok w kolana.
                - To raczej rozmowa z twoim bratem – westchnęła. – A ja chcę porozmawiać z tobą.
                - No to rozmawiaj – wzruszyłam ramionami. Cały ten nalot coraz mniej mi się podobał.
                Tymczasem, kiedy moja matka próbowała prowadzić to ‘przesłuchanie’, mój ojciec stał w tym samym miejscu i nie wyglądał nawet na zainteresowanego. Patrzył na mnie, tak, jakby próbował coś zrozumieć, ale nie umiałam stwierdzić o co mu chodzi.
                - Hmm… Mogłabyś nam wyjaśnić co właściwie się wtedy stało?
                - Nie.
                - A zamierzasz nam cokolwiek powiedzieć?
                - Humf. Nie.
                Spojrzeli po sobie nieco rozczarowanym wzrokiem, jakby spodziewali się po mnie spowiedzi. Ale ja jeszcze nie byłam gotowa, żeby opowiadać o tym co się wydarzyło, tak jakby opowiadała o tym, co się dzieje w szkole.
                - Lily, mamy tylko twoje słowo przeciw ich słowu. – Rzuciłam wzrokiem na mojego ojca, który był dziwnie spokojny, kiedy wypowiadał te słowa.
                Na chwilę mnie zatkało z oburzenia.
                - Nie wierzysz mi. Oboje mi nie wierzycie. – Przez chwilę siedziałam bez ruchu, nie mogąc w to uwierzyć. – Dlaczego… Dlaczego miałabym skłamać? Żeby zwrócić na siebie uwagę?! To chcecie usłyszeć? Że zmyśliłam to wszystko? – Ledwo już widząc przez łzy napływające do oczu wypadłam z pokoju i trzasnęłam za sobą drzwiami. Miałam nadzieję, że James za mną wyjdzie, ale tego nie zrobił.
                Wbrew sobie, obcierając płynące łzy, podeszłam cicho do zamkniętych drzwi. Zawahałam się krótko, ale słysząc głosy, zbliżyłam się, żeby wszystko zrozumieć.
                - Ty wiesz co się stało, prawda? – Zapytał cicho Harry. Łóżko skrzypnęło, gdy James się poruszył.
                - To nie jest moja historia.
                - Jimmy, proszę – matka brzmiała jakby miała się rozpłakać. Albo już płakała. – Jak to się stało?
                - Nie wiem – odpowiedział prawie szeptem. Musiałam niemal przykleić się do drzwi, żeby cokolwiek słyszeć. – Jedyne co wiem to, to, co działo się potem, jak wróciliśmy do domu. To było straszne. Gdy tylko weszliśmy, pobiegła do siebie i zamknęła drzwi. Razem z Ettie weszliśmy tam dopiero następnego dnia. Lily nawet się nie przebrała, nie zmyła makijażu… Leżała tylko na łóżku i wpatrywała się w sufit. Kiedy już się odzywała, mówiła takie rzeczy, że aż włos się na karku jeżył. Bałem się nawet ją zostawiać samą, żeby nie zrobiła sobie krzywdy.
                - Dlaczego nie przyszedłeś do nas?
                - A nie powinnaś się przypadkiem zastanowić dlaczego nie zauważyłaś, że twoja córka nie wychodzi z pokoju i rzuca teksty o tym, jak łatwo pozbawić się życia? – Chyba wstał z łóżka, bo wydało ono z siebie krótki jęk. Spłoszona, odskoczyłam i przegapiłam dalszą część jego wypowiedzi. Gdy odważyłam się wrócić na poprzednie miejsce usłyszałam już wypowiedź ojca.
                - … podali dwie różne wersje. Dlatego mieliśmy jakąkolwiek podstawę, żeby ich zatrzymać. –Tłumaczył Jamesowi.
                - Zatrzymać? Gdyby ktoś zrobił coś takiego mojej córce to prawdopodobnie sądziliby mnie. – Odpowiedział mu. – W ogóle, gdyby nie to, że po tym co się stało, wolałem nie zostawiać Lily samej to rzeczywiście sądziliby mnie.
                - Czy ty myślisz, że ja z chęcią bym ich nie rozszarpał?
                Zapadła cisza, a po chwili, gdy już noga zdrętwiała mi od niewygodnej pozycji, odezwała się moja matka.
                - Teraz to mało ważne. Teraz najważniejsza powinna być Lily.

2 komentarze:

  1. Kolejna autorka, która przeniosła się na blogspot. Coraz nas więcej :D
    [world-on-fires.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Uch, nie komentowałam niczego, co czytała. I teraz żałuję... Koniec roku mnie wykońńczył, ja ze złymi ocenami, a tu czas się kończy. No i się uczyłam, a nie czytałam. Masz prawo być na mnie zła.
    Chyba nie skomentowałam poprzedniego rozdziału, prawda? Ale go przeczytałam i muszę Ci powiedzieć, że początek mnie rozwali. Padłam ze śmiechu. Ale dobra. Skupiając się na tym, co najświeszższe, stwierdzam, że jesteś wspaniała. Jak można stworzyć coś tak genialnego? I tak piszesz właśnie. Genialnie.
    Abby jest kochana, Scorpius jest świetny, a Ginny i Harry... Czyste zło. Nie wiem, jak Lily z nimi wytrzymuje. A, jesze Jim! Ja CHCE takiego brata! Co nie dość, że chłopak przyjaciółki, to jeszcze miły brat.
    PS. No i witam w klubie przenoszących się na Blogspot.
    PPS. Śliczny nagłówek!
    PPPS. Ja też chce umieć takie robić, bo to co teraz mam na swoim blogu, to... Masakra. -.-

    Pozdrawiam i jeszcze raz przepraszam!
    Tasha, dawniej Sarah,
    [kto-by-sie-spodziewal.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń

Szukaj na tym blogu