pięć: trup w szafie


                - Dobra, jak myślisz, kto ich zabił? – Zapytał Hugo, wciskając w siebie pół paczki popcornu za jednym razem.
                - Kamerdyner – odpowiedział James, wpychając drugą połowę.
                - Nie, ja sądzę, że to pokojówka.
                - Zdajecie sobie sprawę, że już oglądaliśmy ten film? – Z zażenowaniem, obrzuciłam ich spojrzeniem. Za każdym razem, kiedy oglądamy jakiś film po raz drugi (bo James znów zapomniał kupić kolejnych), uważają się za wielkich znawców i zgadują co się dalej wydarzy. Idiotyzm.
                - Hej, nie powiedzieliście mi co było dalej – kompletnie nie zwracając na mnie uwagi, mój kochany kuzyn zwrócił się do mojego nie mniej cudownego brata. Taa, jasne.
                - Nic, rodzice znikali w kominku, McGroźna wybiegła żeby ukarać te nieszczęsne osoby, które znalazły się w pobliżu naszego małego prezenciku, a my po prostu się rozeszliśmy.
                - I tylko tyle? Raany – westchnął, zawiedziony Hugo. – Spodziewałem się raczej czegoś w stylu fabuły filmu akcji, a to taka nuda…
                - Zamilcz, karykaturo człowieka! – Zawołał Jim, wskakując na oparcie kanapy. Nawet nie zdążyliśmy mu powiedzieć, że jest kretynem, kiedy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich moja matka, wystrojona i gotowa do wyjścia tam, gdzie się dzisiaj wybierali.
                - Co tu się dzieje?
                - Zaraz wpadną na to, że to ogrodnik zabił siedemnaście osób – odpowiedziałam leniwie, narażając się na nieprzychylne spojrzenia Jamesa i Huga. Idiotów nigdy nie zrozumiem.
                - I dlaczego jeszcze nie jesteście ubrani?
                Jak jeden mąż spojrzeliśmy po sobie, zgodnie stwierdzając, że każdy ma na sobie ubranie. Potem był niepewny rzut okiem na Ginny i znowu na nas. Tak, zdecydowanie byliśmy odziani.
                - Nie jesteśmy? – Powoli, wyraźnie artykułując każdy wyraz, zapytał Jim.
                - Jeszcze? – Dodałam.
                - Ubrani? – Hugo też musiał się wtrącić. – No co, ktoś musiał skończyć! – Zrobił obrażoną minę gdy obrzuciliśmy go pytającymi spojrzeniami.
                Przez myśl przeszło mi, że Jim mógłby w końcu zejść z tego oparcia.
                - Dzisiaj jest ta gala, o której mówiłam wam ostatnio.
                - Tak, zdaje się, że o jakiejś wspominałaś – zamyślił się Albus. – Ale co w związku z tym?
                - No cóż, zważywszy na to, że po tym co wyprawiacie w szkole przyda się wam trochę ogłady i kultury, to idziecie z nami. – Oznajmiła takim tonem, jakby robiła nam łaskę.
                Ja tymczasem rzuciłam Jamesowi przerażone spojrzenie. Nie zamierzałam się wybierać do tego pierdolonego Ministerstwa – zaciągnąć mnie tam mogli jedynie w czarnym worku i nogami do przodu.

                Godzinę później musiałam przedefiniować swój system wartości. A raczej dopasować do tego panującego tutaj – najpierw to jak widzą cię ludzie, potem zarobki, znajomości, a inne rzeczy tak jak rodzina albo dzieci są zepchnięte na sam koniec łańcucha pokarmowego.
                Przez chwilę naszła mnie ochota napluć w czyjś napój, ale powstrzymałam się na myśl, że ktoś to może zobaczyć.
                - I jak się bawisz? – Ettie pojawiła się obok mnie znienacka.
                - Fenomenalnie – westchnęłam, rozglądając się dookoła. – Jak jeszcze nigdy w moim życiu. To jest najlepszy wieczór jaki kiedykolwiek…
                - Dobra, załapałam…
                Podczas gdy ona nadal coś mówiła, ja spostrzegłam kogoś na drugim końcu sali. Wzdrygnęłam się – przypływająca fala wspomnień sprawiła, że miałam ochotę zwrócić śniadanie. Kurczowo chwyciłam ramię Ettienne i odwróciłam się w drugą stronę.
                - Lily… wszystko okej? – Normalnie rozbawiłaby mnie jej mina, gdy marszczy brwi, ale w tym momencie za bardzo do śmiechu to mi nie było. Kątem oka dostrzegłam, że ona też rozgląda się po sali i zaraz potem też ich dostrzega. – James!
                - Co jest? – On też pojawił się nagle, uśmiechnięty od ucha do ucha. Często zastanawiałam się skąd u niego zawsze taki dobry humor, ale ciężko powiedzieć czy to trwała zmiana w psychice czy wynik jakiegoś niefortunnego połączenia alkoholi.
                - Są tutaj – skinęła głową na mnie. Stałam tam, nerwowo wyłamując sobie palce ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Dlaczego oni są tutaj?!
                - Francja to drugi kraj po Wielkiej Brytanii jeśli chodzi o znaczenie w czarodziejskim świecie. I raczej wątpię, żeby tak po prostu już się tu nie pokazywali – zamyślony odpowiedział, jednocześnie przytulając mnie do siebie.
                - Chcę do domu – mruknęłam do niego cicho.
                - Ettie, poczekaj tu z nią przez chwilę. – Nawet nie zwrócił na mnie uwagi, tylko uśmiechnął się mściwie.
                - Nie. Jeśli ty tam pójdziesz to mało kto wyjdzie z tego spotkania żywy. A rozlew krwi wymaga sprzątania, więc najpierw ja coś zrobię. – Oznajmiła twardo, patrząc na niego uważnie. Trochę odsunięta od dyskusji się poczułam, ale dla mnie to dobrze, przynajmniej zdołałam rozeznać się w wyjściach z tego budynku. – Ale potrzebuję cię do tego, Jim. Lily… - nareszcie ktoś sobie o mnie przypomniał. Miło z ich strony.
                - Ja tu chyba postoję. Ewentualnie udam się do najbliższego wyjścia, celem opuszczenia tego pomieszczenia. – Przenosząc ciężar ciała z palców na pięty, kołysałam się lekko, jakbym miała chorobę sierocą. Jakby się tak nad tym zastanowić to niewykluczone, że na nią cierpiałam.
                - Nie ma mowy. – Stanowczo zabronił mi James, rozglądając się dookoła. Nie wiem czego szukał, ale równie dobrze mogła to być igła w stogu siana, tyle było tu ludzi. – Nie zostawię cię tu samej. Raz zostałaś sama i wiemy jak się to skończyło.
                Na to już nie odpowiedziałam, tylko skrzywiłam się malowniczo. Przez chwilę stałyśmy z Ettie, zdezorientowane, nie wiedząc czego wypatruje mój brat. Dopóki nie zawołał kogoś, kto najwyraźniej wreszcie zwrócił jego uwagę.
                Chwilę później podszedł do nas Scorpius z równie zdziwioną miną jak nasze.
                - Co jest?
                - Stój tu z nią i pod żadnym warunkiem nawet nie trać jej z oczu, chyba, że chcesz się narazić na bolesne konsekwencje – zarządził Jim i razem ze Ślizgonką zniknęli w tłumie.
                Chłopak rzucił mi jeszcze bardziej zdezorientowane spojrzenie.
                - O co im chodziło?
                Wzruszając ramionami, wbiłam spojrzenie w podłogę. Jedyne co mnie obchodziło w tym momencie to kiedy łaskawie ktoś tutaj zwróci uwagę na to, że ja w tym momencie mam ochotę być na drugiej półkuli. I najlepiej mnie tam zabierze.
                - Co wy tu robicie? – Jakby spod ziemi wyrosła przed nami Rose. Super. Tylko jej mi tu brakowało do szczęścia.
                Chyba głowa zaczyna mnie boleć.
                - Na pewno nie zadajemy głupich pytań – mruknęłam pod nosem, ale chyba to usłyszeli.  Moja kuzynka rzuciła mi mordercze spojrzenie, które w sumie jakoś mnie nie ruszyło. Miałam inne sprawy na głowie, więc nie zwracając na nią żadnej uwagi, odwróciłam się i zaczęłam wypatrywać Ettienne albo Jamesa wśród tłumu. Jak na złość żadne z nich nie uznało za dość ważne poinformować mnie co planują, albo, co jeszcze ważniejsze, zabrać mnie na biegun północny.
                - Wszystko w porządku? – Zapytał Scorpius, nieświadomie łapiąc mnie za nadgarstek.
                Nie wyrwałam się od razu, tylko najpierw, mrużąc oczy, spojrzałam na niego. Patrzył na mnie uważnie tymi swoimi srebrnymi oczami – serio, rozumiem dziewczyny, które są w stanie rzucić się na niego jak tylko na nie spojrzy. I jeszcze ta cała tajemnicza otoczka i w ogóle. To aż dziwne, że smrodzącego papierosami, pijącego i wciągającego bez umiaru Daniela uważa się za przystojniejszego od niego.
                Potrząsnęłam głową, karcąc się za takie myśli. Facet to facet. A ja mam teraz ważniejsze rzeczy na głowie. Po raz ostatni rozejrzałam się za moim bratem i jego dziewczyną – jako, że nigdzie ich nie można było zauważyć, uznałam to za porzucenie mnie i postanowiłam zrobić to, na co miałam ochotę już od początku.
                - Nie – mruknęłam. – Chcę stąd wyjść.
                Wyrwałam rękę z jego uścisku i ruszyłam w stronę drzwi. Dopiero po pokonaniu paru metrów, co w tym zatłoczonym miejscu i tak było niezłym osiągnięciem, zorientowałam się, że Scorpius idzie za mną.
                - Co ty robisz?
                - Nie narażam się na bolesne konsekwencje. Twój brat wyglądał dość przerażająco – wzruszył nonszalancko ramionami i z łobuzerskim uśmiechem na twarzy.
                - On wygląda przerażająco tylko jak trzyma tasak w ręku – zauważyłam sarkastycznie. – Zaczynasz się wtedy bać, że zrobi sobie krzywdę.
                - A co to ma do rzeczy?
                - Nie mam pojęcia. – Spróbowałam skopiować jego niedbałą postawę, ale chyba mi nie wyszło. Zrozumiałam to, kiedy spojrzał na mnie unosząc znacząco jedną brew. – O rany, z naszej dwójki to ty jesteś ten myślący, jasne?
                Zanim zdążył się odezwać, na sali zrobiło się dziwnie cicho. Obejrzeliśmy się za siebie – ku samemu środku pomieszczenia szło dwóch chłopaków, którzy mieli zawiązane oczy swoimi krawatami. Znałam obu, choć to raczej była znajomość, której nigdy nie miałam ochoty zawierać.
                To nie krawaty przyciągnęły uwagę ludzi, tylko fakt, że obaj nie mieli na sobie nic poza bokserkami. Drogę, którą przebyli, znaczył szlak z ich ubrań. Wyglądali na bardzo zadowolonych z siebie, jak na osoby, które zaraz dokonają publicznego obnażenia. Mam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo moja biedna psychika mogłaby już nie znieść takiego ciosu.
                Z zszokowanego tłumu, który ustawił się w niemal idealne koło, wyszedł jakiś mężczyzna, wysoki, postawny o ciemnych włosach i podszedł do nich, mocno gestykulując i mówiąc coś do nich. Naraz zrzedły im miny i zdjęli krawaty, a w tym samym momencie obok mnie pojawiła się Ettie.
                - Wow, oni nie tylko wyglądają na idiotów, oni są idiotami – szepnęła na tyle głośno, że usłyszało ją dość dużo osób dookoła. Włącznie z dwójką głównych bohaterów.
                - TO ONA –wrzasnął jeden z nich i pokazał na nią palcem. Rany, jeśli chodzi o mnie to ich wiarygodność była równa odzieży jaką mieli na sobie. – TO ONA NAS DO TEGO ZMUSIŁA!
                - Człowieku, widzę cię po raz pierwszy na oczy – skłamała gładko. – I serio, wolałabym, żeby to był ostatni raz, kiedy nie masz na sobie ubrań.
                Nie wiem czy to fatum, ale w tym momencie obok nas pojawił się James. Uśmiechnięty i zadowolony z życia.
                - Co tak długo? – Ettie wyraziła swoje rozdrażnienie warknięciem.
                - O co ci chodzi, montowałem kadź.
                - ŻE CO PROSZĘ?!
                - No kadź majonezu. – Wytłumaczył się James i chyba myślał, że to dla nas oczywiste.
                - Wyjaśnij mi, po chuja ci kadź majonezu.
                - Lubię majonez – Wzruszył ramionami.
                - A co to ma wspólnego z tym, co się tu dzieje? – Niewiele brakowało jej do wybuchu, ale chyba chciała dać mu szansę na wyjaśnienia.
                - To kadź majonezu nie była częścią planu?
                - NIE! NIE BYŁO ŻADNEGO PIERDOLONEGO MAJONEZU W TYM PLANIE! CZEMU ZA KAŻDYM RAZEM MUSISZ WCISKAĆ GDZIEŚ MAJONEZ, TY JEBNIĘTY DEBILU?
                - Bo lubię jak na niczego niespodziewających się ludzi spada masa majonezu!
                - Nie uważasz, że to dziwne?
                - POWINNAŚ SIĘ CIESZYĆ, ŻE GO NIE ZJADŁEM! POŚWIĘCIŁEM SIĘ DLA WYŻSZEGO CELU!
                - A JAKI MA CEL UMIESZCZANIE KADZI MAJONEZU NAD GŁOWAMI LUDZI?!
                - To proste! Spada na nich i wszyscy wyglądają śmiesznie. No bo kto nie wygląda śmiesznie, umoczony w majonezie?
                - A jak na to wpadłeś? Majonez ci podpowiedział?
                - JEST BARDZIEJ POMOCNY NIŻ TY!
                - MAJONEZ KAZAŁ CI ZAMONTOWAĆ KADŹ MAJONEZU POD SUFITEM?! CZY TY SIEBIE SŁYSZYSZ CZY MAJONEZ CI JUŻ KOMPLETNIE WYŻARŁ CI MÓZG?!
                - CO TY MASZ DO MAJONEZU?!
                - A to, że robisz to za każdym razem! To już nudne, jak spada na ludzi majonez! A poza tym, czy słyszałeś o WYRAFINOWANYM planie, który obejmuje kadź majonezu?!
                - DOBRA! Następnym razem wypełnię ją ketchupem, zadowolona?!
                Równocześnie spojrzeliśmy po sobie ze Scorpiusem.
                - Czy oni naprawdę rozmawiają o majonezie? – Zapytałam cicho, pewnie wyglądając równie dziwnie jak większość zebranych.
                - Nie mam pojęcia, ale cieszę się, że ty też to słyszysz.
                Tak szczerze to słyszeli to chyba wszyscy. Cofnęłam się o krok, żeby nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że ich znam i wpadłam na stojącego za mną Scorpiusa. Zareagował na tyle szybko, że ominęło mnie bliższe spotkanie z podłogą.
                - Co się tu dzieje? – I tak oto znalazł nas mój ojciec razem z ojcem Ettie. Szybkim ruchem wyrwałam się z uścisku Ślizgona, którym wyratował mnie przed glebą.
                We czwórkę spojrzeliśmy po sobie.
                - Nic.
                - To wasze nic stoi teraz roznegliżowane na środku sali.
                - Najwyraźniej nic ma problemy psychiczne – mruknął do siebie James i spod byka spojrzał na Harrego. – Mieliśmy powód, żeby to zrobić.
                - Jaki?
                Jim spojrzał na mnie – delikatnie pokręciłam głową, ale i tak wszyscy to zauważyli.
                - Lily? Masz coś do powiedzenia?
                Nie odpowiedziałam, tylko znów zaprzeczyłam, odwróciłam się i ruszyłam przez tłum. Nawet nie oglądałam się za siebie ani za bardzo nie zwracałam uwagi na to, gdzie idę – byle dalej od tego miejsca i tych ludzi. Widok powoli mi się zamazywał przed oczami, kiedy ktoś złapał mnie za ramię.
                James obrócił mnie i przyciągnął do siebie. Pewnie myślał, że potrzebuję przytulenia, ale ja robiłam się coraz bardziej wściekła. Wściekła na niego i na Ettienne, że postanowili załatwić sprawę po swojemu, choć to nic nie zmieniło, ani nie sprawiło, że poczułam się lepiej. Rany, gdyby nie to, że jesteśmy w miejscu publicznym to chyba bym mu przyjebała.

                - Czemu ty zawsze musisz się wtrącać, nawet gdy nikt cię o to nie prosi?! – Gdyby nie szybki refleks Jima prawdopodobnie oberwałby z wazonu. Bo chyba wazonem rzucałam. Nie wiem, ale moja matka mnie zabije. Chociaż i tak pewnie pała teraz chęcią mordowania przez to co nawyrabialiśmy w Ministerstwie. A zresztą czy to ważne? Ja i tak zaraz pozbawię życia mojego brata, a z dwóch wyjść wolę popełnić samobójstwo niż iść na resztę życia do Azkabanu.
                - Myślałem, że poczujesz się po tym lepiej!
                - BŁAGAM, NIE MYŚL WIĘCEJ!! To zdecydowanie nie wychodzi ci na dobre! – Wrzasnęłam, chwytając kolejne ciężkie coś, co miało to nieszczęście znaleźć się w moim zasięgu. – TY PIERDOLONY IMBECYLU! POMYŁKO GENETYCZNA!
                - Lily, nie przesadzaj… To tylko jeden z mniej udanych kawałów – odezwał się James, próbując się uchronić przed atakami.
                - Dlaczego mnie nie posłuchałeś?! Po prostu chciałam stamtąd wyjść! Naprawdę tak ciężko było ci zrobić raz coś, czego ktoś od ciebie chce?!
                - Dobra, przepraszam. Już nigdy nie zrobię niczego bez twojego pozwolenia.
                - Huh, lepiej. Ale nadal mnie to nie satysfakcjonuje – chwyciłam jeszcze jeden wazon, którym zamierzałam rzucić w brata. Te plany pokrzyżowało mi otwarcie drzwi frontowych. Szybko odłożyłam wazonik, Albus, do tej pory biernie przyglądający się naszej kłótni z kanapy, machnął różdżką i posprzątał pozostałości po moim ataku furii, a James próbował wyglądać normalnie. Nie do końca mu to wychodziło, ale przynajmniej się chłopak starał.
                Gdy Ginny i Harry weszli do salonu, zastali nas w takich pozach, jakbyśmy nie wiedzieli co mamy ze sobą zrobić. Bo tak szczerze to nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą zrobić, a na ucieczkę było już za późno.
                - Skoro tak już jesteśmy w komplecie, to może mi wyjaśnicie co miała znaczyć ta żenująca scena w Ministerstwie? – Zapytała moja matka, podpierając ręce na biodrach.
                - Jaka scena?
                - Ty pytasz mnie jaka scena? – Ginny posłała Jamesowi groźne spojrzenie. – Ta, w której na środek sali wyszła dwójka chłopców w stroju nieadekwatnym do okazji?
                - A jaka to była okazja? Bo wydaje mi się, że jeśli chodzi o stworzenie człowieka to nie było tak źle, choć słyszałem, że wtedy modne były motywy roślinne. – On się chyba nawalił, bo na trzeźwo zadziałałby instynkt samozachowawczy. Jak u mnie i Ala; nie odezwaliśmy się ani słowem. Jeśli chodzi o moją matkę i wdawanie się z nią w dyskusję, to jest to raczej najszybsza droga do uziemienia.
                - Tak myślisz? Bo tak się składa, że według moich wiadomości byłeś w centrum tego zdarzenia, co już sprawia, że mam ochotę wlepić ci pół roczny szlaban – warknęła. – A teraz macie mi wyjaśnić o co poszło.
                James wystąpił do przodu i stanął przede mną, zasłaniając mnie przed nimi.
                - Alowi bardzo podobały się ich szaty, a że jestem dobrym starszym bratem… - wzruszył znacząco ramionami, narażając się na nieprzychylne spojrzenia Albusa, który stanął obok niego.
                - Żeby to było jasne, James, masz szlaban.
                - Jestem pełnoletni.
                - A ja jestem twoją matką.
                - Ty jesteś moją matką tylko wtedy, kiedy ci pasuje! Nie wtedy, gdy ja, albo Al czy Lily tego potrzebujemy, tylko wtedy, kiedy masz na to czas. – Teraz mój instynkt samozachowawczy wrzeszczał: WIEJ! Jasny, prosty i czytelny komunikat, dokładnie tak jak lubię.
                - Nie pozwalaj sobie młody człowieku. Nie masz dzieci, więc nie wiesz…
                - A WŁAŚNIE, ŻE SOBIE POZWOLĘ! Bo gdzie niby byliście trzy lata temu, kiedy bijąca wierzba chciała ze mnie zrobić szaszłyka nadzianego na miotłę i kiedy leżałem po tym przez miesiąc w Mungu? Albo sześć lat temu, kiedy grupa Ślizgonów wypchnęła Albusa na miotle z Wieży Astronomicznej? I zeszłego lata, kiedy Lily… - urwał nagle i obejrzał się do tyłu.
                W tym czasie, kiedy on uskuteczniał swoje wrzaski, ja zdążyłam niemal się ewakuować. Niemal, bo stałam właśnie przy drzwiach prowadzących do kuchni, z jedną ręką na klamce. Dziesięć sekund. Wystarczyłoby mi dziesięć sekund, żeby się stąd zmyć.
                - Nie uciekniesz od tego Mała – mruknął do mnie James. – Ciągłe zaprzeczanie nie sprawi, że to zniknie.
                - Kłamstwo powtarzane tysiąc razy w końcu stanie się prawdą – odszepnęłam ochrypłym głosem.
                - Czy ktoś do cholery może nam w końcu wyjaśnić co się tu dzieje?
                Jim rzucił mi ostatnie przelotne spojrzenie i bezgłośnie wyartykułował „Przepraszam”.
                - James, nawet się nie waż! – Chciałam, żeby zabrzmiało to groźnie, ale mój drżący głos mnie zdradził.
                - Zgwałcili ją. Na jednej z tych waszych ministerialnych imprez, na które nas…
                - JAMES! – Warknął Albus, ale nie zdążył.
Trzasnęły za mną drzwi frontowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szukaj na tym blogu