cztery: czyli dlaczego się z nami nie zadziera


                - ŻE CO KURWA?! – Ryk Daniela wstrząsnął murami Hogwartu.
                - Przegrałeś zakład, braciszku.
                - Ja tego nie pamiętam! – Oburzył się na tyle głośno, że nieliczni uczniowie, którzy zdołali ogarnąć się do tego czasu po wczorajszej imprezie, spojrzeli na nas krzywo.
                Siedzieliśmy w szóstkę – ja, Daniel, Ettie, Scorpius, Joey i Albus. Reszta prawdopodobnie nadal odchorowywała to co miała odchorować, szczególnie James. Ten to pewnie nie pokaże się do końca dnia. Z obecnych najgorzej wyglądałam ja i Courtney, bo Daniel był przyzwyczajony do częstego picia, Ettie nie wypiła tyle ile my, a Scorpius i Al wypili najmniej. Zastanawiałam się też co z Delią, bo wczoraj padła pierwsza i mieliśmy mały problem z miejscem spoczywania jej zwłok, co by za bardzo na tym nie ucierpiała.
                - Że niby ona wypiła to szybciej niż ja? Kurwa ludzie, to popierdolone. Nikogo nie dziwi to, że to chucherko pokonało MNIE w piciu? Rany. Nie, to się nie stało.
                - Ależ oczywiście, że się stało – zaćwiergoliła Ettienne i z szerokim uśmiechem obróciła się do mnie. – No Liluś, co upokarzającego wymyśliłaś dla mojego głupiego brata?
                - Co? – Mruknęłam, nie do końca zorientowana w temacie. Podczas ich rozmowy starałam się przypomnieć sobie dokładny przebieg wczorajszego wieczoru, ale nadal miałam luki w pamięci.
                - Czy ty nas w ogóle słuchasz?
                - Nie. Staram sobie przypomnieć co się wczoraj działo… - Zamyślona, wpatrywałam się w przeciwległą ścianę.
                - No proszę cię! Jeszcze mi powiedz, że nie pamiętasz jak zmiażdżyłaś mojego brata, czego nikt z nas się nie spodziewał… Nie no, ja w ciebie wierzyłam, ale sama przyznaj, że to było raczej niemożliwe… - Wkopywała się coraz bardziej, dopóki nie rzuciłam jej protekcjonalnego spojrzenia.
                - To akurat pamiętam. Mgliście, ale pamiętam… Gorzej z tą myślą, że ktoś wczoraj tańczył na stole i okropnym przeczuciem, że to byłam ja…
                - Tak, też to czuję – warknęła Courtney, bezmyślnie grzebiąc łyżka w misce owsianki. – Już nigdy więcej nic nie wypiję.
                - Ostatnim razem też tak mówiłaś – wtrącił Albus, spoglądając na nią znad śniadania.
                - Ale tym razem mówię poważnie.
                - To też już słyszałem.
                - Dotrzymam słowa, jasne?
                - Zdaje się, że to też było.
                - Kurwa, nie masz innego zajęcia?! – Wrzasnęła na mojego brata, który błyskawicznie zajął się czymś innym.
                Siedzieliśmy tak przez chwilę w ciszy, każde zajęte swoimi myślami i tym, co miało na talerzu. Tylko przez chwilę, bo dyrektorka, która najwyraźniej czekała aż zejdzie się więcej uczniów, zniecierpliwiona postanowiła już działać i głośno odchrząknęła po rzuceniu zaklęcia pogłaśniającego.
                - EKCHEM! Drodzy uczniowie, ponieważ nasz woźny, pan Filch w tym roku odchodzi na emeryturę… - przez całą salę przebiegły oklaski i okrzyki radości, których nie stłumiło nawet wściekłe spojrzenie profesor McGonagall. – A może raczej byłoby tak, gdyby nie to, że bardzo jest zżyty z naszą szkoła i postanowił zawiesić swoją emeryturę do odwołania.
                - ŻE CO, KURWA?! – Wrzasnął znowu Daniel. Biedny, on się nie pozbiera po tych wszystkich dzisiejszych ciosach. – No ludzie, to już jakieś kurwa jaja są. Ta jebana szkoła jest jakaś nieprzystosowana do życia. WON Z FILCHEM!!
                - Dziękujemy panie Vernoff, za zupełnie niepotrzebny i wypełniony inwektywami komentarz. Nie omieszkam następnym razem wlepić panu szlabanu, gdy usłyszę takie słownictwo.
                - No i chuj – mruknął już tylko do nas, nadal zdenerwowany.
                - A więc wracając do tematu – ciągnęła dyrektorka, - panu Filchowi pomagać od dzisiaj będzie pani Leonora Collins.
                Obejrzeliśmy się w stronę drzwi, gdzie stała najdziwniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widziałam. Trochę przy sobie z czerwonymi włosami i wyłupiastymi oczami, wpatrywała się w nas z dziwnym uśmieszkiem na swojej strusiej twarzy.
                Na sali panowała głucha cisza. Normalnie to ktoś by już zaklaskał czy coś, ale po pierwsze większość jeszcze była wczorajsza, a po drugie to nikt nie widział jakiegoś większego powodu, dla którego miałby to robić. Tak więc mierzyliśmy ją wzrokiem, zastanawiając się co z tym zrobić.
                - To będzie ciekawa współpraca – powiedział do siebie cicho Daniel. – Raczej węszę problemy z jej strony.
                Żadne z nas się nie odezwało, nadal patrząc na nowo przybyłą woźną.
                Zgadzałam się z tym, że będzie ciekawie.
                Niewątpliwie w takim towarzystwie ciężko się nudzić.
               
                - Gotowa? – James uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco, gdy staliśmy razem na głównej ulicy Hogsmeade.
                Westchnęłam ciężko.
                - A mam inne wyjście?
                - Nieszczególnie – odpowiedział, wzruszając ramionami.
                Razem wyszliśmy z Pokoju Wspólnego, a potem skierowaliśmy się na trzecie piętro, do posągu czarownicy. James uderzył w niego różdżką i przepuścił mnie jako pierwszą do przejścia.
                Idąc tak opustoszałymi uliczkami Hogsmeade, ramię w ramię, zastanawiałam się ile jeszcze będziemy ciągnąć te nasze sobotnie wyprawy. Osobiście już mnie to nużyło, ale nadal było mi potrzebne, więc ja nie miałam zbyt wielu opcji do wyboru, ale mój brat… Spojrzałam na niego kątem oka. Z rękami w kieszeni, uśmiechnięty, szedł pogwizdując cicho – ciekawe czemu wciąż upiera się, żeby mi co tydzień towarzyszyć. Byłaby gotowa założyć się, że wolałby spędzać ten czas z Ettie, a jednak jest tutaj. Ze mną.
                - Do zobaczenia za godzinę – nadal z szerokim wyszczerzem, otworzył przede mną drzwi. Niemrawo odwzajemniłam go i powoli, noga za nogą weszłam na górę. Potem prosto korytarzem, aż do brązowych drzwi z mosiężną tabliczką. Zapukałam i słysząc ze środka przyzwolenie, weszłam, zamykając za sobą drzwi.
                Usiadłam na swoim zwykłym miejscu, w wygodnym fotelu, naprzeciwko drugiego, takiego samego, w którym zasiadała sympatycznie wyglądająca, ciemnowłosa kobieta.
                - Witaj, Lily. I co u ciebie? – Zapytała, patrząc na mnie znad paru kartek na podkładce. Wyglądała młodo; może miała trzydzieści lat, może trzydzieści pięć. Nie wiem, nigdy jej o to nie pytałam. Miała brązowe włosy i jasne, piwne oczy; była bardzo wesoła i zawsze mnie rozumiała. Chociaż w sumie była to jej praca.
                - Zależy co masz na myśli. Jeśli szkołę, to jest okej, transmutacja jest żałosna, tak samo jak była ostatnim razem, Ducharme chyba już na stałe stracił rozum… A jeśli mówisz o życiu osobistym to jest interesująco… Znaczy, jeśli za interesujący uznasz taniec na stole.
                - Taniec na stole? Mam nadzieję, że nie usłyszę o tym w wydaniu Proroka, bo to zdecydowanie nie podpada pod kategorię, co normalne piętnastolatki robią w szkole. Ale muszę przyznać, że to krok do przodu jeśli chodzi o nasz cel. A podobał ci się w ogóle ten taniec?
                - Nie wiem, byłam pijana. Ale słyszałam, że był świetny.
                Kobieta roześmiała się głośno.
                - A co jeśli chodzi o twoje nawiązywanie kontaktów międzyludzkich?
                Godzinę później wychodziłam już z budynku, z uśmiechem na twarzy. Jeszcze trochę, a być może dni przestaną się zlewać w jedną, bezkształtną masę, która właściwie do niczego nie zmierzała.
                Zmrużyłam oczy, gdy nagła jasność trochę mnie oślepiła – słońce przebiło się przez ciężkie, deszczowe chmury i pokazało się na niebie. Wyszczerzyłam się do siebie jak niepełnosprawna umysłowo i zaczęłam szukać Jamesa. Jak zwykle zapadł się pod ziemię, ale w sumie jakoś mi to nie przeszkadzało. Teraz nic mi nie przeszkadza… stan szczęścia i zadowolenia trwa do wieczora. Chyba, że wcześniej zobaczę Rose – często jest jak igiełka, która przekuwa moją bańkę marzeń. I mój wyimaginowany świat zostawał zrujnowany.
                Powoli szłam główną drogą, uśmiechając się do wszystkich przechodniów. No cóż, nie zamierzam szukać Jamesa, więc jeśli on sam mnie nie znajdzie to czeka mnie samotna droga do zamku.
                A może jednak nie, pomyślałam, zauważając mojego starszego brata, stojącego z Danielem i Joeyem na środku ulicy. Bardzo głośno się z czegoś śmiali, wszyscy odwracali się w ich kierunku.
                - Cześć – powiedziałam wesoło, podchodząc do nich. Nie wiem czy był to mój najlepszy pomysł, bo to było równoznaczne z przyznaniem się, że ich znam.
                - Już skończyłaś?
                - Tak.
                - W ogóle miałem zapytać co wy tu robicie? – Joey spojrzał na naszą dwójkę, podczas gdy Daniel wyciągnął papierosy z kieszeni.
                - Nieważne – mruknął James w odpowiedzi. Akurat obok nas przechodził starszy facet, który z naganą spojrzał na palącego Daniela.
                - Chłopcze, jak będziesz palił to możesz poważnie zachorować!
                - Mój dziadek dożył setki i jakoś nic mu się nie stało – odpowiedział.
                - Tak? A też tyle palił?
                - Nie, on po prostu nie wpierdalał się w nie swoje sprawy – warknął nieprzyjaźnie, aż gościu odszedł mrucząc coś na temat niewychowanej młodzieży. – Dobra, idziemy. W tej zapyziałej wiosce najwyraźniej nikt nie zna definicji słowa rozrywka. Pani pozwoli? – Zwrócił się do mnie, wystawiając ramię.
                - Nieźle od ciebie daje, zdajesz sobie z tego sprawę? – Zapytałam, osuwając się od niego, z obrzydzeniem na twarzy. Wywrócił oczami, wzruszył ramionami i skierował się w stronę Miodowego Królestwa.
                - Kobiety – mruknął do siebie.

                Mam deja  vu.
                Podniosłam do góry moją ciężką, obolałą głowę i zamrugałam parę razy, żeby przywrócić ostrość widzenia.
                Rozejrzałam się. Jak co tydzień Wrzeszcząca Chata przypominała pobojowisko. Walające się wszędzie butelki po alkoholu, wypalone papierosy, parę woreczków po mugolskich narkotykach, trochę tych wyprodukowanych przez magiczne podziemie, ściany, ubrudzone niezidentyfikowanymi maziami i sufit z poprzyklejanymi resztkami jedzenia.
                Jaki cudowny obrazek.
                Usiadłam – obok mnie, cicho pochrapując leżała Delia, trochę dalej na jednej, złożonej kanapie, spali mocno ze sobą ściśnięci Joey i Courtney. Dostrzegłam jeszcze Jima i Daniela, którzy spali razem, wtuleni w siebie. Ciekawe gdzie podziewa się Ettie, skoro ci idioci są tutaj.
                Dookoła pełno było ludzkich zwłok, niektóre pochrapywały, niektóre leżały we własnych wymiocinach. Jedno jest pewne  - nikt z tej imprezy nie wyszedł bez szwanku.
                Nagle usłyszałam hałas dochodzący z tunelu prowadzącego do tego pomieszczenia. Cicho, tak, żeby nikogo nie obudzić, wstałam i przekraczając ciała, podeszłam pod drzwi. Delikatnie je uchyliłam i wyjrzałam – nie było tam nikogo. Dla pewności obrzuciłam jeszcze wszystko w zasięgu wzroku i zanim się wycofałam zauważyłam leżący na podłodze sweter. Dość charakterystyczny – niebieski, fluorescencyjny kolor i czarne, powtarzające się wzorki. To chyba były koty… Dziwne. Nikogo nie widziałam w czymś takim wczoraj – a była tu ponad połowa szkoły. No i kto w ogóle ubrałby coś takiego na siebie?
                Obróciłam się z powrotem. Zanim całe to towarzystwo się pozbiera to pewnie minie sporo czasu.
                - To zjebany pomysł – stwierdziła Delia, kiedy we dwie wracałyśmy do zamku. Joey i Courtney wybrali się przed nami, ich postacie majaczyły w oddali, na schodach prowadzących do Sali Wejściowej.
                - Przesadzasz. – Uśmiechnęłam się do niej. – To tylko ten stary zgred Ducharme! Nie zobaczy niczego, nawet jeśli byłaby to naga, bezpruderyjna panienka, tańcząca irlandzki taniec przed jego nosem.
                - A skąd wiesz? Próbowałaś?
                - Skup się. Po prostu podmienimy kartki, dostanę Powyżej Oczekiwań, a Spencerek dostanie zawału i będziemy mieli go z głowy.
                Delia tylko spojrzała na mnie z politowaniem i pokręciła głową. Chyba nie wierzy we mnie i mój przebiegły umysł. Ha! Jeszcze przyjdzie do mnie.
                Resztę drogi przeszłyśmy w milczeniu. Słyszałam za nami jakieś śmiechy i wesołe okrzyki – kolejna grupa imprezowiczów wracała do zamku. Ciekawe jak James i reszta się trzymają. Jak wychodziłyśmy to jeszcze byli w proszku, więc nadal pewnie dochodzą do siebie.
                Weszłyśmy razem do środka i pierwsze, co nas powitało, to dziwne spojrzenia, kierowane w naszą stronę przez nielicznych uczniów, którzy wczoraj siedzieli w zamku.
                - Czuję się trochę jak eksponat w muzeum – mruknęła do mnie Krukonka.
                - Muzeum Dziwadeł – odpowiedziałam, marszcząc brwi. Nie zaprzątając głowy ogarnięciem się w dormitorium od razu poszłam do Wielkiej Sali, szukając wzrokiem Courtney i Joeya. Siedzieli przy stole Puchonów – nie rozmawiali ze sobą i wyglądali na zaniepokojonych. Tutaj było gorzej. Więcej osób niż te nieliczne osobniki w Sali Wejściowej, które patrzyły na nas i cicho szeptały do swoich kolegów.
                - O co im wszystkim chodzi? – Cicho, tak, żeby słyszeli mnie tylko oni, zapytałam, siadając przy stole Hufflepuffu.
                - Nie mam pojęcia, ale to nie jest ten rodzaj nabożnej czci, który normalnie nam okazują – warknął Joey, nawet na mnie nie patrząc.
                - Wszyscy mają gazety – zauważyła Delia. –Nie myślicie, że to kolejny artykuł o naszym życiu? Żaden z nich nawet nie był prawdziwy.
                - Może tym razem wymyślili, że wszyscy mamy choroby weneryczne, którymi pozarażaliśmy się nawzajem.
                - Albo stwierdzili, że męska część naszego grona nie zadowala się tylko nami i stworzyła sobie harem – dodała Courtney, zerkając na chłopaka.
                - A może zauważyli, że dziewczęta są bardzo niegrzeczne i demoralizują nas? – Opowiedział Joey. Wymieniłyśmy z Delią spojrzenia. Oni mogą przegadywać się tak godzinami i raczej rzadko kiedy ich to męczy.
                W między czasie dosiadł się do nas Daniel. Obrzucił Joeya i Courtney niechętnym spojrzeniem i nalał sobie całą miskę mleka.
                - Nie chcesz żadnych płatków, czy preferujesz picie z miski? – Zapytała szczerze zaciekawiona Delia, uważnie go obserwując. Nawet nie zwrócił na nią uwagi, tylko jak zahipnotyzowany wpatrywał się w napój, aż po prostu wziął i zanurzył w nim głowę.
                Razem z dziewczyną patrzyłyśmy na niego zdezorientowane, dopóki nie wynurzył się i nie zauważył naszych zszokowanych min.
                - Wybaczcie, miałem nieprzejednaną ochotę, żeby to zrobić.
                - Ludzie mówią, że jesteś dziwny – mruknęła, nadal na niego patrząc dziwnie. Ja w tym samym czasie dostrzegłam zbliżających się Jamesa i Ettie, z gazetą w ręku. Może w końcu oni nam wytłumaczą o co chodzi tym wszystkim ludziom.
                Jednak James miał inne plany. Nie zareagował na żadne z naszych pytań, dotyczących tego, co się stało, tylko od razu podszedł do Daniela i przywalił mu z pięści w nos. Chłopak aż się przewrócił razem z krzesłem.
                - Kurwa, co jest z tobą stary?! – Wrzasnął do mojego brata, podnosząc się do pozycji pionowej. Trzymając się za nos, próbował zatrzymać krwotok, jednocześnie rzucając wściekłe spojrzenia na mojego brata.
                - Lepiej mi powiedz, co to kurwa ma być?! – Pod sam nos podsunął mu gazetę. Zerknęłam kątem oka na tytuł.
                Czym w wolnym czasie zajmują się dzieci znaczących i wypływowych ludzi w kraju.
                Poniżej były zdjęcia, a na dole zachęta, by obejrzeć kolejne na trzeciej, czwartej i piątej stronie. Skupiłam się na razie na tych, co były na okładce.
                Przedstawiały różne sceny z wczorajszej imprezy – na jednym widniał James z Danielem, pijący Ognistą prosto z butelki. Jakieś dziewczyny robiące striptiz na stole. Ettie, Courtney i Rose palące mugolskie zioła. Pół szkoły ze szklankami, papierosami i innymi ‘dobrami’, których było pod dostatkiem. Ja, gdy całowałam się z Danielem. Delia z głową schowaną w wiaderku. Chwila. Wróć.
                - Nie pamiętam tego – mruknął Daniel, patrząc jak nasze podobizny się prawie wzajemnie pożerały.
                - Ja też nie – odpowiedziałam.
                - A wiesz co ja pamiętam? – James chwycił go za koszulę. – Że ty nigdy nie poprzestajesz na całowaniu się – wywarczał mu do ucha.
                - Gościu, przysięgam, że nawet jej nie dotknąłem.
                - Byłeś najebany jak dzika świnia, prawdopodobnie zapomniałbyś nawet występu nagich gimnastyczek na błoniach!
                - Występowały jakieś nagie gimnastyczki na błoniach?!
                - Jeśli chociażby ją tknąłeś to osobiście dopilnuję, żeby więcej żadne prezerwatywy nie były ci potrzebne. – Każde słowo mocno podkreślił, patrząc na przyjaciela z mordem w oczach. Mi też rzucił zdenerwowane spojrzenie, obrócił się na pięcie i wyszedł.

                - Na co my jeszcze czekamy?
                - Na Potterów.
                - Ale przecież ich nie będzie – wtrącił zdziwiony James. – Są chyba w Bombaju.
                - A nie w Szanghaju? – Zapytałam.
                - Niee… Pisali o tym w Proroku na stronie szóstej. Ale raczej nikt z obecnych tam nie dotarł. – Przez chwilę się zamyślił, a potem powiódł wzrokiem po zebranych.
                Stanowiliśmy ciekawą gromadę: my – jakby nie patrzeć strona pozwanych, w pełnym składzie, choć bez skrzywionych min. Część rady pedagogicznej – opiekunowie domów i dyrektorka – stanowili wcielenie diabła, który najchętniej zobaczyłby nas zakopanych żywcem w ziemi z powodu wstydu, który na niego ściągnęliśmy. No i nasi rodzice, a właściwie większość z nich, bo akurat od nas nikogo nie było. Jak dla mnie super, być może tam gdzie są nikt nie wie co to jest Prorok Codzienny i rozejdzie się po kościach.
                Pomimo tego, że to my byliśmy oskarżeni o popełnienie zbrodni, raczej nikt z nas nie wyglądał jakby groziło mu utopienie w jeziorze, zepchnięcie z Wieży Astronomicznej czy śmierć poprzez uduszenie z rąk naszych rodziców. Jakoś nikogo to nie ruszało, po prostu część stała z głupimi uśmieszkami, a część siedziała z głupimi uśmieszkami i czekaliśmy, aż zapadnie wyrok.
                - Ekchem – odchrząknęła dyrektorka. – No cóż, większość uczniów jednogłośnie wskazała na was jako organizatorów tej zabawy, na której powstały zdjęcia opublikowane w Proroku Codziennym. Jeszcze nigdy, w całej mojej karierze w edukacji, żaden z uczniów nie postąpił w ten sposób, przynosząc hańbę swojej rodzinie i szkole. Co macie na swoje usprawiedliwienie?
                - Cóż… - zaczął Daniel, a po minach reszty poznałam, że też raczej nie wierzyli w to, że powie coś mądrego, co nas nie wpakuje w większe kłopoty. – Zależy co chcecie usłyszeć. Mogliśmy mieć nagłe zaćmienie umysłu, możemy wykazywać psychiczne problemy, wiecie, wypełniamy pustkę emocjonalną w naszym życiu. Ciężko jest być dziećmi tak znanych i wybitnych rodziców. – Przeciągle westchnął i teatralnie spuścił wzrok.
                - Panie Vernoff, ta sztuczka zadziałała raz, może dwa, ale kolejnego już nie będzie. – Zastrzegła dyrektorka i rozpoczęła długą mowę, która miała sprawić, że dostrzeżemy nasze błędy i wyciągniemy z nich odpowiednie wnioski. Tak, jasne, prawdopodobnie najbardziej twórczą myślą większości będzie ta, która mówi o nie łączeniu więcej różnych środków odurzających pochodzących z czarnego rynku.
                Oparłam głowę o ścianę i przymknęłam lekko oczy. Zapowiadało się na dość długą pogawędkę, więc równie dobrze mogę ten czas spędzić w pożyteczniejszy sposób. Na przykład poprzez krótką drzemkę na stojąco.
                Lecz nawet to nie było mi dane, bo zaraz ktoś mnie szturchnął z tyłu i wepchnął do ręki jakąś małą paczuszkę. Spojrzałam na nią – na przyklejonej karteczce było napisane koślawym, pospiesznym pismem Joeya: Wyrzuć przez okno. Odwróciłam się i dostrzegłam jego ponaglające spojrzenie.
                Westchnęłam, zrobiłam krok do przodu i niepozornym ruchem wyrzuciłam torebeczkę. Nikt nic nie zauważył, także wróciłam do bezmyślnego wpatrywania się w przeciwległą ścianę i liczenia kamieni. Tym też zbyt długo się nie nacieszyłam, bo zaraz dobiegły mnie rozradowane okrzyki dochodzące z błoni. Nawet dyrektorce zaczęły przeszkadzać, bo przerwała swoją gadkę i wyjrzała przez okno, podobnie zresztą jak zebrani rodzice, którzy byli znudzeni jak my.
                Sama też byłam zaciekawiona, więc ponad ramieniem Courtney wyjrzałam przez okno.
                Gromada uczniów, stale powiększająca się o kolejne, nadchodzące jednostki, najwyraźniej nieświadoma tego, że jest obserwowana, naradzała się nad czymś. A potem jeden z nich chyba otworzył paczuszkę.
                Wybuch wstrząsnął murami szkoły, zanim jeszcze pierwsze napisy pojawiły się na niebie. Niecenzuralne napisy, na widok których dyrektorka aż się zapowietrzyła i zacisnęła usta, aż ich nie było widać.
                - Najwyraźniej, Minerwo, masz tu ważniejsze sprawy, a nie ściąganie nas tutaj, żeby oskarżać nasze dzieci, bez mocnych dowodów. – Odezwała się matka Joeya, patrząc na dyrektorkę z taką jakby przyganą. A potem pożegnała się, odwróciła i zniknęła w kominku, podobnie jak reszta nauczycieli.
                McGonagall wybiegła, trzymając się za głowę, żeby ukarać tych, co mieli nieszczęście być w pobliżu źródła wybuchu.
                - Nigdy bym nie podejrzewał, że wujo George może odpalić taki numer. Kiedy mówiłem niecenzuralne myślałem, że jego szczytem będzie kuźwa. Najwyraźniej Fred źle na niego działa – zamyślił się Jim, spoglądając przez okno. – Dobrze, że nie jesteśmy u dyrektorki, tam by to nie wyszło.
                - A ja nigdy bym nie pomyślał, że będę wdzięczny mojej matce, że się odezwała – Joey stał oparty plecami o ścianę, niezainteresowany tym, co dzieje się za oknem.
                - Jak dobrze, że mamusia wstawiła się za kochanym synusiem i wyciągnęła go z kłopocików – mruknęłam, na tyle głośno, że mnie wszyscy usłyszeli i zaraz potem wybuchnęli zgodnym śmiechem.
                - Dziwne… Taka mała, a taka wredna – warknął, rzucając mi wściekłe spojrzenie.
                - Bywa – odpowiedziałam nie zwracając na niego szczególnej uwagi. Odwróciłam się od tego przedstawienia za oknem i wyszłam z gabinetu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szukaj na tym blogu